Do mojej doliny przyszła wreszcie wiosna. Długo wyczekiwana. Przyszła i poszła, niemal się nie zatrzymując. Ostatni śnieg w ogródku stopił się w niedzielę dwa i pół tygodnia temu i tego samego dnia było już tak gorąco, że pierwszy raz wygrzewałam się na tarasie. Tego roku wiosna trwała u nas tydzień. Dosłownie tydzień, bo po tym tygodniu temperatury przeskoczyły od razu na wartości letnie do 25, 27, a nawet 30 stopni. U nas nawet w lecie rzadko bywa tak ciepło i słonecznie. Cała przyroda eksplodowała zielenią i optymizmem, co powinno jakoś rozwiać gnębiącą mnie frustrację, ale na razie tylko ją załagodziło. Frustruje mnie ludzka mentalność, otaczająca rzeczywistość zarówno polska, jak i norweska, a także sieć zobowiązań, w jakiej utknęłam, a która zaczyna mnie uwierać. Rozczarowują mnie ludzie – ich wybory i zachowanie, a także tak zwana „niemożność” („nie mogę, bo to”, „nie mogę, bo tamto”) podszyta wygodnictwem i niechęcią do zmian. Rozczarowuję sama siebie tym, że daję się wciągać w sprawy i rzeczy, których nie chcę robić, które mi się nie podobają, a w dodatku muszę udawać, że wszystko jest w porządku, bo tak trzeba (niektórzy nazywają to dorosłością). Stopień nagromadzenia mojej frustracji pozwala mi przypuszczać, że niedługo znowu zrobię coś, co postawi całe moje życie na głowie, a tym samym oczyści je z toksycznych emocji. Na szczęście zawsze mogę liczyć na wsparcie mojej lepszej Drugiej Połowy.
Zazwyczaj moją frustrację pogłębia brak dobrych książek, które mogłabym rzucić na pożarcie wygłodniałemu umysłowi. Tym razem, na szczęście, z ostatniej wizyty w Polsce przywiozłam ze sobą porcję interesujących książek, po które nie sięgnęłabym, gdyby nie coroczny Festiwal Literatury w Lillehammer. Na ten festiwal zapraszane są największe gwiazdy światowej literatury, a miłośnicy prozy i poezji zjeżdżają się z całej Norwegii. Są nawet zorganizowane specjalne dodatkowe pociągi na trasie Oslo – Lillehammer. Organizatorzy przygotowują również specjalny panel związany z literaturą konkretnego kraju, a każdego roku wybierany jest inny kraj. W tym roku ta część festiwalu koncentruje się na literaturze japońskiej. Ten wybór wywołał wielki uśmiech na mojej twarzy, ponieważ od blisko 20 lat interesuję się kulturą tego kraju, w tym także jego literaturą. Sprawdziłam, kto z japońskich pisarzy został zaproszony na festiwal i dziką radością obkupiłam się w ich powieści. Sięgałam po nie z pełnym podekscytowania niepokojem – a co będzie, jeśli mi się nie spodobają?
Na pierwszy ogień poszedł Takashi Hiraide i Kot, który spadł z nieba. Już po pierwszych kilkunastu stronach z radością doszłam do wniosku, że moje obawy były płonne. Powieść napisana jest na pozór prosto i opowiada zaledwie o krótkim okresie w życiu bohatera, ale subtelność języka, jaki autor wykorzystuje w opisywaniu uczuć, jest niezwykła. Ja, kociara z krwi i kości, byłam tą książką głęboko poruszona, ale nie będę wam pisać dlaczego, bo to musi każdy odkryć sam, na własna rękę. Kot, który spadł z nieba niewątpliwie zalicza się do tych książek, których nie zapomnę.
Drugą autorką z Kraju Kwitnącej Wiśni, po której książkę sięgnęłam w ramach przygotowań przedfestiwalowych, była Hiromi Kawakami. Udało mi się zakupić dwie jej książki – Pan Nakano i kobiety, oraz Sensei i miłość. Zaczęłam od Pana Nakano i nawet nie poczułam, gdy dałam się oczarować nieśpiesznemu opisowi życia osób związanych z tokijskim sklepem ze starociami i skomplikowanych wzajemnych relacji, w jakie byli uwikłani. Senseia pochłonęłam niemal w jeden dzień. W podobny, nieśpieszny sposób (to okreslenie mi najbardziej pasuje do opisu sposobu pisania Kawakami) autorka snuje opowieść o uczuciu, jakie rodzi się między dwiema zupełnie różnymi osobami, które na pierwszy rzut oka mają ze sobą niewiele wspólnego. Ta nitka kształtującego się powoli uczucia jest delikatna jak pajęczyna, ale nie pozwala się łatwo zerwać. Jedyne, co mnie wkurzało, to nie najlepsze tłumaczenie.
Ostatnią przedfestiwalową książką, którą wciąż jeszcze czytam, jest Fruwająca dusza Yoko Tawady. Na jej temat mogę napisać na razie niewiele, ale już od pierwszych stron dostrzegłam, że język Tawady i jej sposób pisania bardzo różni się od języka i sposobu prowadzenia historii Hiraide i Kawakami. Jeszcze nie wiem czy to dobrze, czy to źle, ale cieszy mnie sam fakt, że ta książka jest inna, chociaż trzy poprzednie bez wątpienia bardzo mi się podobały. Ale ja lubię inność :)
To są jedne z rzeczy, moi drodzy, które ratują mnie przed stoczeniem się w otchłań frustracji – dobra literatura. Mam nadzieję, że wy również posiadacie swoje sposoby na zaczarowanie nie-do-końca-zachwycającej rzeczywistości. Mój, jak na razie, sprawdza się całkiem nieźle :)