Prorok to krótkie opowiadanie opublikowane w Fahrenhaicie nr 55 z 2006 roku. Tak coś za mną chodziło i wychodziło czcicieli Słońca :-)
Prorok jest za krótki, żeby wrzucać go na pdf, toteż jest dostępny na tej stronie w całości. Miłego czytania!
Monika Sokół
Prorok
Duma rozpierała pierś Wielkiego Kapłana, gdy patrzył na sunące po niebie opasłe transportowce. Pomimo tego, że coroczne obchody święta ku czci Boga-Słońce już się zakończyły, zarówno on, jak i stojący obok Cesarz, wciąż nie mogli oderwać oczu od pomalowanego w jaskrawe barwy konwoju.
– Uroczystość była imponująca – mruknął z uznaniem Cesarz nie patrząc nawet na Kapłana. – Nie wątpię, że twoja kompetencja jak zwykle zapewni nam pomyślność w nadchodzącym roku.
Kapłan lekko skinął głową przyjmując słusznie należący mu się komplement – od niego przecież zależą losy całej cywilizacji. Gdyby zaniedbał nawet jeden z wielu szczegółów skomplikowanej ceremonii, obrażony Bóg-Słońce mógłby zgasnąć lub co gorsza wybuchnąć, niszcząc cały układ planetarny i kilka okolicznych. Tak więc uznanie, które okazał mu Cesarz, było jak najbardziej właściwe.
Chociaż z drugiej strony, to nie lubił tego bubka. Urodzony tylko po to by rządzić, nigdy nawet nosa nie wysunął poza stolicę. Był karmiony, myty, noszony, a jego jedynym zadaniem było wydawać rozkazy. Przyznać jednak trzeba, że rządzenie olbrzymim Imperium Majoteków nie należało do rzeczy prostych. No, ale od czego ma się rzeszę doradców?
Kapłan skrzywił się niemal niezauważalnie – nie chciał by tę słodką chwilę tryumfu zatruwały mu myśli o pogardzanym władcy. Znów spojrzał w górę, a widok statków sunących pomiędzy chmurami przywrócił mu błogi spokój, jaki odczuwa się po dobrze wykonanej pracy. Tegoroczne uroczystości były największe w historii Imperium, gdyż przy okazji świętowano zwycięstwo nad Nung Chao – federacją planet kupieckich. Wojna trwała przez długie lata, jednak kilka tygodni temu siły Cesarza definitywnie rozbiły flotę federacyjną i wreszcie nastał pokój. Pokój? Po twarzy Kapłana przemknął cień paniki.
– Musimy zerwać rozejm z Chanatem!
– Tak – zgodził się bez wahania Cesarz. – Przecież nie możemy dopuścić do tego, żeby w następnym roku ceremonia była skromniejsza, prawda? Mogłoby to zakłócić właściwy porządek rzeczy.
Pomimo dzielącej ich wzajemnej antypatii w tej jednej sprawie rozumieli się niemal bez słów – nie mogło zabraknąć ofiar dla Boga.
/
– Komandorze, pora rozpocząć ewakuację – zameldował oficer pokładowy. Jego błękitne pióro, oznaka wysokiej rangi wojskowej, lśniło w czarnych włosach. – Niedługo przekroczymy punkt krytyczny.
– Wiem o tym. – Wzrok Komandora był zimny, jak lód. Jego niebieskie oczy i jasne włosy zdradzały, że nie pochodził z macierzystego układu Imperium. – Zainicjować wybudzanie i rozpocząć ewakuację.
– Tak jest, komandorze! – Jego załoga doskonale znała swoje obowiązki i wszystkie rozkazy wykonywane były błyskawicznie. Część jego podwładnych już udała się do doków, gdzie przycumowane były szalupy, natomiast reszta zabezpieczała statek przed zejściem z kursu i uruchamiała mechanizmy odpowiedzialne za doprowadzenia ładunku do wymaganego stanu.
Komandor stał na mostku wpatrzony w olbrzymią tarczę Słońca, która zbliżała się nieubłaganie. Blask wybuchów słonecznych odbijał się refleksami w purpurowo – złotych piórach dowódcy – świadectwie wybitnych osiągnięć w boju. Komandor wielokrotnie brał udział w kampaniach Imperium, a jego odwaga i umiejętności przywódcze były wręcz legendarne. Od pewnego czasu jednak zaczął zastanawiać się nad sensem polityki podbojów prowadzonej przez Cesarza i swojej w niej roli. Roli ślepego i okrutnego narzędzia. Po latach wojen dostrzegł w swoich wrogach ludzi godnych szacunku. Podziwiał ich odwagę, inteligencję, poświęcenie. Dlatego też ciężko było mu wykonać to, jakże zaszczytne zadanie, powierzone mu jako nagroda za zasługi.
Patrzył prosto w twarz żarłocznego Boga – Słońce. Za taki przywilej wielu oddałoby cały swój majątek, a on nie czuł nic poza pustką. Nie musiał widzieć ekranów kontrolnych, by wiedzieć, że w tym momencie kapsuły hibernacyjne otwierają się i tysiące otępiałych jeńców – naukowców, artystów, dowódców i innych wybitnych obywateli Nung Chao, wraca do życia. Nie na długo jednak.
– Komandorze, musimy opuścić statek ofiarny. – W głosie oficera słychać było echo starannie ukrywanej ekscytacji wywołanej bliskością Boga.
– Tak. – Komandor ocknął się z zamyślenia. – Opuścić mostek!
Szalupy oddaliły się na bezpieczną odległość, by załoga mogła stamtąd obserwować mistyczną chwilę, gdy transportowce zniknął w niewiarygodnym żarze boskiej istoty. Ten starożytny rytuał przywrócony trzysta lat temu, zapewniał Imperium przychylność potężnego Boga, który łaskawym okiem patrzył na wciąż nowe wojny ofiarne.
– Kolejna wojna, kolejni jeńcy, kolejne ofiary. Błędne koło! – prychnął Komandor. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. – A co się stanie, gdy zabraknie już wrogów? – pytał sam siebie. – Nie będzie ani wojen, ani jeńców? Będziemy wysyłać statki ofiarne z obywatelami Imperium? I po co? Z powodu tradycji? Ten wąż kiedyś połknie własny ogon! I mam nadzieję, że się nim zadławi… – Pogładził swoją jasną brodę gestem, który zawsze pomagał mu uspokoić kłębiące się w głowie myśli i znaleźć właściwe rozwiązanie.
– Komandorze, Cesarz wyraził pragnienie osobistego złożenia panu gratulacji za doskonale przeprowadzoną akcję. – Oficer z błękitnym piórem skłonił się przed nim z szacunkiem.
Komandor skrzywił się niezauważalnie czując jednocześnie, jak w jego głowie rodzi się Plan. Najpierw powolutku i nieśmiało, po chwili jednak zaczął nabierać wyraźniejszych kształtów.
/
Uroczystości ofiarne w następnym roku przyćmiły swoim przepychem wszystkie dotychczasowe, pochłaniając przy tym olbrzymie nakłady finansowe. Skarbiec Imperium wciąż jednak wypełniony był pieniędzmi po brzegi, gdyż cesarstwo zmieniło swoją politykę z podbojów na ekspansję gospodarczą.
Tym razem statek wyruszający w swoją drogę ku Słońcu, był tylko jeden. W dodatku niewielki. Oprócz załogi znajdowali się na nim Cesarz i Kapłan. I to bynajmniej nie w roli pasażerów.
Stojący w loży obserwacyjnej Komandor pogładził swoją jasną brodę. Teraz był nie tylko dowódcą wojskowym, ale także Prorokiem. Rok temu, podczas misji ofiarnej, Bóg-Słońce wybrał go, by został Jego głosem pośród śmiertelników. Tym samym Komandor zyskał nieograniczoną władzę. Co prawda na początku odzywały się głosy sprzeciwu i potępienia, ale szybko zamilkły, gdyż ich właściciele zaginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. W tym również dopatrywano się ręki Boga, chociaż lepiej zorientowani stawiali na armię. Podbite planety wchodzące w skład Imperium, jak również jego sąsiedzi, odetchnęli z ulgą na wieść o diametralnej zmianie polityki zagranicznej Cesarstwa.
Komandor patrzył na wielkie monitory, na których widać było mały stateczek ginący w rozgrzanym wnętrzu Słońca.
– Dołączcie do swoich ofiar, oprawcy. – Mściwy uśmiech wykrzywił jego usta. Z nienawiścią pomyślał o całej dynastii cesarskiej, która w zamian za wygodne życie, co roku wysyłała na śmierć tysiące istnień. A on przez długie lata był narzędziem w ich rękach. – Jakże skutecznym narzędziem! – pomyślał z goryczą.
– Jakie są twoje rozkazy dotyczące uroczystości za rok? Kogo Bóg wybrał na ofiarę? – Nowy Kapłan wyrwał go z zamyślenia. Komandor odwrócił się i spojrzał na siedemdziesięciu dwóch synów niedawno zmarłego Imperatora, zgromadzonych w loży. Uśmiechnął się drapieżnie:
– W najbliższym czasie ofiar nam nie zabraknie.