Wydanie papierowe, e-book i audiobook.
Miałam naprawdę poważny dylemat, jaki fragment książki dla Was wybrać, bo każdy krótki wycinek tekstu był tylko okruchem, który wyrwany z całości, nie miał właściwego wyrazu. Po dłuższym zastanowieniu wybrałam dwa fragmenty – jeden z Pieśni i jeden z Serca kamienia (dwie części, z których składa się powieść). Oto one:
Fragment I (Pieśń):
Drogę do cyrku przebyła w szczelnie zasłoniętej lektyce. Gdyby nie to, że doskonale znosiła podróże morskie, ta krótka wyprawa w chybotliwej klatce mogłaby się dla niej nieprzyjemnie skończyć mdłościami. Oprócz zasłon lektyki, jej tożsamość ukrywał także płaszcz z kapturem nasuniętym głęboko na twarz.
Gdy dotarła na miejsce i stanęła przed wielką budowlą cyrku, zaczynała żałować swojego pomysłu. Nie lubiła występować przed tłumami. Charakter jej pracy wymagał zazwyczaj dyskrecji, więc nie była przyzwyczajona, by przyglądała jej się widownia. A ta zgromadzona w cyrku massilskim zapewne była całkiem spora.
I owszem, była, jak się okazało, gdy Magran stanęła w bramie dla gladiatorów. Ukryta w jej cieniu z napięciem wpatrywała się w lożę namiestnika. Odetchnęła z ulgą, gdy pojawił się w niej mały pokurcz w czerwono-pomarańczowych jedwabiach. Obok jego krzesła stanął Kruk, a w niewielkim oddaleniu dwóch innych Łowców Dusz.
– Dobrze – pomyślała Magran. – Tylko trzech. Nie wypadało mu wziąć ze sobą więcej, gdy namiestnik wysłał po niego własną gwardię. Dobrze.
Przestała zwracać uwagę na publiczność, koncentrując się na swojej energii i przygotowując do tego, co miało nadejść.
Przymknęła oczy. W nozdrza uderzyła ją mieszanina zapachów – ludzkiego potu, podniecenia, strachu, jedzenia sprzedawanego przed cyrkiem i piasku areny skropionego wodą.
I nagle poczuła w ciele znajome mrowienie. Jej żyły zaczął wypełniać płynny ogień niosący ze sobą radość i podniecenie walką. Na chwilę znów znalazła się na zielonej równinie, stojąc w pierwszym szeregu ze swoimi celtyckimi przyjaciółmi i śpiewając pieśń, która mroziła serca ich wrogów.
Odegnała to wspomnienie, na chwilę przed wpadnięciem w szał. Nie mogła sobie pozwolić na utratę kontroli, chociaż całe jej ciało i dusza błagały o to. Oddychała ciężko, ale udało jej się opanować pragnienie wyrżnięcia wszystkiego, co znajduje się w zasięgu mieczy. Chór głosów w jej głowie bynajmniej jej tego nie ułatwiał.
Mijali ją gladiatorzy wychodzący na arenę. Każdy z nich zatopiony był we własnych myślach, w których nie jeden żegnał się ze swoją rodziną, inny modlił się do swoich bogów, a jeszcze inny obiecywał sobie, że przeżyje.
Wszyscy mieli zginąć.
Gdy zabrzmiały słowa przysięgi, wyszła i ona. Stanęła w samym środku grupy gladiatorów – wysokich, muskularnych mężczyzn, sama niepozorna.
Po widowni przeszedł szmer podnieconych szeptów. Plotka głosiła, że namiestnik przygotował coś specjalnego na cześć swojego egzotycznego gościa, ale nikt nie wiedział, czym będzie ta atrakcja.
Quintus Porcius dał Magran znak, by zrzuciła płaszcz.
Oczom wszystkich ukazała się drobna kobieta, ubrana w czarną tunikę. Żadnego pancerza, żadnego hełmu, tylko przetykana srebrem szata. Kruczoczarne włosy splecione miała w warkocz i upięte wysoko szpilami z kryształowymi łebkami, które w blasku słońca lśniły, jak diamenty. W dłoniach kobieta trzymała dwa wygięte scytyjskie miecze.
Na widowni zapadła cisza. Ludzie patrzyli na nią z niedowierzaniem. Wśród wielkich gladiatorów była jak ktoś zupełnie nie na miejscu, jak rasowa klacz pomiędzy bykami. Zupełnie nie pasowała do pyłu areny.
Namiestnik był bardzo zadowolony z efektu, jaki wywarła Magran. Przy śniadaniu musiał użyć całej siły swojej perswazji, by przekonać ją do tego przedstawienia. Ale warto było. Robiła piorunujące wrażenie. Nikt nawet nie podejrzewał, jaka krwiożercza bestia w niej siedzi.
Nadeszła pora na kulminacyjny punkt programu.
– Ludu Massilii! – przemówił. – Dzisiejsze igrzyska odbywają się na cześć naszego gościa, posła cesarstwa Kitaju, a ich przebieg uświetni występ niezrównanej celtyckiej wojowniczki, Wilczycy z Północy. Z tej okazji chciałbym zmienić zasady obowiązujące na arenie. Do tej pory gladiatorzy stawali przeciwko sobie pojedynczo, parami lub oddziałami. Dzisiaj jednak wszyscy oni występują przeciwko niej! I niech bogowie mają ich w swojej opiece. Sam stawiam na nią sto sztuk złotych aureusów!
Dał znak niewolnikowi, który podniósł do góry wypchany skórzany mieszek pokaźnych rozmiarów.
W cyrku wybuchła wrzawa. Massilczycy rzucili się do obstawiania zakładów.
– Ty chciwy sukinsynu – mruknęła Magran, posyłając namiestnikowi szeroki uśmiech. Cato bezradnie rozłożył ręce z niewinnym wyrazem twarzy.
Odwróciła się od niego i rozejrzała wokół. Na twarzach otaczających ich mężczyzn widziała niedowierzanie, żal, szyderstwo, pewność siebie.
– Te śmierci są dla ciebie, Cromie – wymówiła w myślach słowa ofiarowania. Chociaż go nie czuła, to wiedziała, że jest gdzieś w pobliżu. Głosy w głowie wyły zawiedzione, że nie dostało im się nawet jedno życie.
– Życzę miłego umierania, panowie. – Wyszczerzyła zęby do gladiatorów i błyskawicznie zatoczyła swoimi mieczami pełen okrąg. Komu nie udało się odskoczyć w porę, padł z rozpłatanym brzuchem. Magran nie dała swoim przeciwnikom nawet chwili na otrząśnięcie się z zaskoczenia. Wiedziała, że w tym momencie to właśnie ono jest jej największym atutem. Musiała jak najszybciej zabić tylu gladiatorów, ilu tylko się da. I to zamierzała zrobić.
Widzowie z zapartym tchem patrzyli na arenę, na której działy się niewytłumaczalne dla nich rzeczy. Wyglądało to, jakby huragan wpadł pomiędzy drzewa. Co chwilę któryś z walczących upadał, barwiąc piasek krwią. Bardzo szybko zrobiło się pusto wokół Wilczycy z Północy, jak górnolotnie nazwał ją namiestnik. Pozostali przy życiu gladiatorzy trzymali się na dystans.
– No, to dopiero teraz zacznie się zabawa – pomyślała Magran, widząc skierowane w swoją stronę włócznie i trójzęby, a sieci i pętle gotowe do zarzucenia. Jednak jej przeciwnicy czekali, ogarnięci zabobonnym lękiem. Widzieli przed sobą coś, co miało uchodzić wcześniej za kobietę, trzymające w dłoniach miecze o ostrzach czarnych od krwi, z rękami, udami, tuniką, twarzą zbryzganymi posoką ich martwych lub umierających towarzyszy.
Roześmiała się szaleńczo i skoczyła na nich.
Fragment II (Serce kamienia):
Doskonale pamiętała ich pierwsze spotkanie. Przejeżdżała wtedy przez pastwiska jednej z wiosek w głębi Wyspy i zobaczyła, jak mężczyzna kijem katuje kilkuletniego chłopca, wrzeszcząc przy tym o krowach i lesie. Zazwyczaj nie wtrącała się w takie sprawy, ale tym razem nie zdzierżyła. Mężczyzna był wielki i silny, jak byk, za to chłopiec to same skóra i kości.
Podjechała do nich i naparła na mężczyznę koniem tak, że musiał się odsunąć od ledwie żywego dziecka.
– Czego, ździro?! – warknął, kipiąc agresją. – Nie widzisz, że z synem rozmawiam?!
– Widzę. Widzę też, że chłopak może tej rozmowy nie przeżyć.
– To może i lepiej. To bękart mojej żony. Bezwartościowe chuchro! Jedna gęba do żywienia więcej.
– To w końcu twój syn, czy nie twój? – spytała na pozór spokojnie.
– Żona mówi, ze mój, ale takie nic nie może być moim dzieckiem. – Splunął pogardliwie w kierunku chłopca.
– Skoro to tylko kłopot, wezmę go – oznajmiła Magran, dochodząc do wniosku, że lepsze dla niego będzie życie wśród obcych, ale dobrych ludzi niż u takiego ojca.
– Hola, hola, kobieto! A kto ci powiedział, że ja się zgodzę?
Magran popatrzyła mu prosto w oczy, a jej zielone spojrzenie miało temperaturę lodu.
– Masz dwa wyjścia: albo oddasz mi go bez zbędnego gadania, albo przyszpilę cię do drzewa moją włócznią – wskazała długie drzewce przymocowane do siodła. – W obu wariantach chłopiec jedzie ze mną.
Pod ciężarem jej spojrzenia, mężczyzna spokorniał. Jakoś ani przez chwilę nie wątpił w słowa tej dziwnej kobiety.
– A bierz to ścierwo! Mnie się i tak do niczego nie przyda. – Rzucił kij w trawę i odszedł w stronę krów.
Magran zabrała chłopca ze sobą. Na najbliższym postoju przyjrzała mu się uważnie. Był malutki, niedożywiony, odziany w jakieś stare szmaty, a na całym ciele miał ślady po świeżych i dawnych razach. Jego aura ledwie się tliła niewyraźnym blaskiem. Opatrzyła go i odmówiła nad nim zaklęcia leczenia, ale nie miała wielkich nadziei, że z tego wyjdzie.
Gniew wzbierał w niej na myśl o jego ojcu. Powinna go tam zabić. Sama nie wiedziała, dlaczego się powstrzymała.
Nagle chłopiec otworzył oczy i spojrzał na nią wzrokiem zaszczutego zwierzątka. Gniew wyparował z niej momentalnie. Uśmiechnęła się do niego.
– Witaj, maleńki – powiedziała łagodnym, kojącym głosem Plemienia. – Nie bój się. Jestem Magran. Ze mną jesteś bezpieczny. Zabieram cię do dobrych ludzi, którzy się tobą zaopiekują.
Ulga w spojrzeniu dziecka. Zaraz jednak niepokój.
– A mama? – pisnął.
Magran powstrzymywała cisnące jej się na usta słowa na temat matki, która pozwala traktować swoje dziecko w ten sposób.
– Nic jej nie będzie – uspokoiła go. – Wie, że zabieram cię ze sobą i cieszy się, że będziesz z dala od ojca.
Uwierzył jej. Pogładziła go po skołtunionych włosach.
– Śpij, maleńki. Zdrowiej. – Zaśpiewała mu kołysankę Plemienia, uważając jednak, by nie uśpić go zbyt mocno.
Otuliła go kocem i zostawiła przy płonącym jasno ognisku, upewniwszy się wcześniej, że w pobliżu nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
Pobiegła w mrok. Zatrzymała się tylko na chwilę, na mijanym wcześniej pastwisku, by podnieść coś z trawy. Bez trudu odnalazła rodzinną chatę chłopca. Drzwi z hukiem odbiły się od ściany, gdy wtargnęła do środka. Poszła prosto do półprzytomnego mężczyzny i chwyciwszy za włosy, wyciągnęła go na podwórze. Próbował się wyrywać, ale cios w twarz skutecznie odebrał mu na to ochotę.
Dzieci w chacie zaczęły płakać, a żona gospodarza, stojąc w progu, patrzyła na nią z przerażeniem.
– Zajmij się potomstwem – warknęła do niej Magran. – I nie wychodź na zewnątrz.
Wepchnęła mężczyznę w kałużę błota, które go otrzeźwiło. Spojrzał na nią z wściekłością i ryknął, szykując się do ataku.
Pokazała mu trzymany w ręce kij.
– Wiesz, co to jest? – spytała. – To kij, którym biłeś swojego syna. Teraz sam dowiesz się, jak to jest czuć go na grzbiecie.
Chciał się na nią rzucić, ale pierwsze uderzenie rozciągnęło go w błocie. Potem były kolejne. Nie biła, by zabić, ale by sprawić jak najwięcej bólu. Gdy uznała, że ma dosyć, odrzuciła kij i kucnęła przy jego pokrwawionej głowie.
– To tylko przedsmak tego, co cię czeka, gdy twój syn dorośnie i sam wróci, by wymierzyć ci sprawiedliwość. Pamiętaj – ostrzegła – jeżeli jeszcze raz tkniesz swoje dzieci lub żonę, wrócę i żywy się z tego nie wywiniesz.
Wstała i odeszła w mrok. Była niemal pewna, że mężczyzna teraz dziesięć razy zastanowi się zanim sięgnie po kij. Był jednym z tych, którzy rozumieją tylko argumenty siłowe.