Zmartwychwstanie czyli Serce kamienia raz jeszcze

Nie było mnie już bardzo długo. Jednak nie bardzo miałam o czym pisać. No, chyba, że o tym, jak to kolejne wydawnictwo po wstępnej akceptacji mojej nowej książki, wycofało się i przestało odpowiadać na moje maile. Po czymś takim odechciewa się jakiegokolwiek pisania.

Ale ja nie o tym chciałam. Otóż dostępny jest audiobook Serce kamienia, który można nabyć w księgarniach internetowych. Co więcej, powieść dostępna jest także na platformie Storytel, więc kto jeszcze nie czytał książki, a woli wersję audio, ma teraz okazję, żeby poznać losy niezwykłej Magran. Zapraszam do słuchania!

„Duch” podejście trzecie

Może jeszcze niektórzy z was pamiętają, że chciałam wydać komiks na podstawie mojego scenariusza, a także wszelkie perypetie z tym związane (jak wycofanie się dwojga rysowników). Przyznam, że miałam moment, w którym się poddałam i uznałam, że najwidoczniej chyba Uniwersum nie chce, żebym była scenarzystką i że powinnam pozostać tylko cichą wielbicielką tego idealnego (dla mnie) połączenia literatury i sztuki. Minęło 2 lata, frustracja mi przeszła (przynajmniej ta dotycząca komiksu, bo pozostałe frustracje mają się dobrze) i postanowiłam spróbować jeszcze raz. Tym razem do współpracy zaprosiłam Monikę Laprus-Wierzejską i zaiskrzyło! Monika rysuje komiks czarno-biały, ale w późniejszej fazie planujemy zatrudnić kolorystę. Mam nadzieję, że wam się spodoba :) Na razie nie chcę zapeszać i trzymam kciuki, żeby się udało. Poniżej umieszczam jeden z kadrów pierwszej narysowanej przez Monikę strony (ale to nie pierwsza strona w komiksie).

Zmęczona Lyra d’Rizzler po bitwie

Dobra Nowina

Obecnie ludzkość na całym świecie żyje w cieniu pandemii wirusa Covid-19. Do tej pory wielokrotnie mieliśmy do czynienia z zagrożeniem dla ludzkości na tle epidemiologicznym, ale współczesny świat nie mierzył się z nim na taką skalę. Jednak Covid-19 nie powinien być dla nas zaskoczeniem – epidemiolodzy od lat alarmowali, że pandemia nastąpi i pytaniem nie było „czy?” ale „kiedy?”. W 2016 roku napisałam opowiadanie właśnie w tym klimacie i od stycznia zastanawiałam się, czy się z wami nim podzielić. Teraz doszłam do wniosku, że dlaczego by nie? Udostępniam wam Dobrą Nowinę – jej fragment i całość do pobrania w pdf-ie. Miłego czytania ;-)

Iselilja



W zakładce Książki i e-booki dostępny jest fragment mojego nowego opowiadania Iselilja, które zostało opublikowane w antologii Dzieje się. Fantastyka społecznie zaangażowana wydanej przez Grupę Wydawniczą Alpaka. Więcej na temat tekstu i link do bezpłatnego pobrania całej antologii znajdziecie we wspomnianej zakładce. Miłego czytania!

Bal u prezydenta

 

Żonkil, element obowiązkowy

Niedawno pewne towarzystwo ogłosiło konkurs na opowiadanie, które musiało spełniać określone wymogi – akcja musiała dziać się na balu u prezydenta, który nagle otrzymuje wiadomość-przypomnienie podaną mu w bukiecie żonkili, o katastrofie mającej nastąpić nazajutrz. Uznałam to za świetny pretekst do kolejnej wprawki pisarskiej, ale w rezultacie wyszło mi pisanie terapeutyczne ;-) Pisaniem terapeutycznym nazywam przelanie na papier niedobrych rzeczy, które kumulują się we mnie od pewnego czasu. Takie pisanie oczyszcza. Tym razem nawet nie wiedziałam, że to oczyszczenie jest mi potrzebne, dopóki nie siadłam do pisania. Mogłam wymyślić jakąś porywającą fabułę, umieścić ją w realiach historycznych i nadać dramatyzmu. No, mogłam, ale moje pisanie rządzi się własnymi prawami – ja nigdy nie wiem, co mi wyjdzie, gdy zaczynam pisać. Mogę sobie przygotowywać konspekty, plany czy chociaż charakterystyki postaci, tylko po co? I tak w rezultacie zawsze wyjdzie mi coś innego. Już dawno przestałam z tym walczyć i sama z ciekawością czekam na koniec. Tym razem też nie było inaczej – musiałam napisać to, co napisałam i zajęło mi to raptem 3 godziny. Potem mój mózg uznał, że temat „balu u prezydenta” mamy zamknięty, więc kolejne opowiadanie nawet nie wchodziło w grę. I tyle sobie popisałam :/ Niemniej postanowiłam podzielić się z wami tym, co mój mózg wysmażył na spółkę z moimi rekami i oczami, niemal za moimi plecami ;-) Uprzedzam, że niektórym z was to opowiadanie może się nie spodobać i macie do tego pełne prawo, ja natomiast mam prawo do pisania tego, co chcę (albo czego chce mój mózg, nie do końca z udziałem mojej woli ;-)). Droga do nieba – miłego czytania!

 

Tajemniczy „On”

Rysunek pochodzi z blogu Broken Mirror, a jego autorką jest Pandora Pavlides.

Długo mnie nie było, ale nie myślcie, że próżnowałam – mam kilka gotowych tekstów i kilka „rozgrzebanych”, na które przyjdzie jeszcze właściwy czas :) Z moim pisaniem bywało różnie, zwłaszcza przez pewien dosyć trudny okres w moim życiu – czasami pisałam terapeutycznie, czasami wydawało mi się, że już nie potrafię. Ostatnio jednak z wielką ulgą zauważyłam, że pisanie znów zaczęło mi sprawiać czystą radość. Mówię wam, kamień z serca :) W ramach ćwiczeń pisarskich popełniłam w zeszłym roku pewien krótki tekst, którym chciałam się z wami podzielić. Tekst miał pewne narzucone wytyczne – temat (mój wróg) i bardzo niewielką objętość. Zobaczcie, jak sobie z tym poradziłam ;) Oto On. Jako ciekawostkę dodam, że dzięki wspólnym wysiłkom mojego Połówka i nieocenionym Monice i Hilde, ten króciutki tekst został przetłumaczony na norweski. W tym języku nosi tytuł Han.

Moje sposoby na frustrację

Do mojej doliny przyszła wreszcie wiosna. Długo wyczekiwana. Przyszła i poszła, niemal się nie zatrzymując. Ostatni śnieg w ogródku stopił się w niedzielę dwa i pół tygodnia temu i tego samego dnia było już tak gorąco, że pierwszy raz wygrzewałam się na tarasie. Tego roku wiosna trwała u nas tydzień. Dosłownie tydzień, bo po tym tygodniu temperatury przeskoczyły od razu na wartości letnie do 25, 27, a nawet 30 stopni. U nas nawet w lecie rzadko bywa tak ciepło i słonecznie. Cała przyroda eksplodowała zielenią i optymizmem, co powinno jakoś rozwiać gnębiącą mnie frustrację, ale na razie tylko ją załagodziło. Frustruje mnie ludzka mentalność, otaczająca rzeczywistość zarówno polska, jak i norweska, a także sieć zobowiązań, w jakiej utknęłam, a która zaczyna mnie uwierać. Rozczarowują mnie ludzie – ich wybory i zachowanie, a także tak zwana „niemożność” („nie mogę, bo to”, „nie mogę, bo tamto”) podszyta wygodnictwem i niechęcią do zmian. Rozczarowuję sama siebie tym, że daję się wciągać w sprawy i rzeczy, których nie chcę robić, które mi się nie podobają, a w dodatku muszę udawać, że wszystko jest w porządku, bo tak trzeba (niektórzy nazywają to dorosłością). Stopień nagromadzenia mojej frustracji pozwala mi przypuszczać, że niedługo znowu zrobię coś, co postawi całe moje życie na głowie, a tym samym oczyści je z toksycznych emocji. Na szczęście zawsze mogę liczyć na wsparcie mojej lepszej Drugiej Połowy.

Zazwyczaj moją frustrację pogłębia brak dobrych książek, które mogłabym rzucić na pożarcie wygłodniałemu umysłowi. Tym razem, na szczęście, z ostatniej wizyty w Polsce przywiozłam ze sobą  porcję interesujących książek, po które nie sięgnęłabym, gdyby nie coroczny Festiwal Literatury w Lillehammer. Na ten festiwal zapraszane są największe gwiazdy światowej literatury, a miłośnicy prozy i poezji zjeżdżają się z całej Norwegii. Są nawet zorganizowane specjalne dodatkowe pociągi na trasie Oslo – Lillehammer. Organizatorzy przygotowują również specjalny panel związany z literaturą konkretnego kraju, a każdego roku wybierany jest inny kraj. W tym roku ta część festiwalu koncentruje się na literaturze japońskiej. Ten wybór wywołał wielki uśmiech na mojej twarzy, ponieważ od blisko 20 lat interesuję się kulturą tego kraju, w tym także jego literaturą. Sprawdziłam, kto z japońskich pisarzy został zaproszony na festiwal i dziką radością obkupiłam się w ich powieści. Sięgałam po nie z pełnym podekscytowania niepokojem – a co będzie, jeśli mi się nie spodobają?

Takashi Hiraide: Kot, który spadł z nieba.

Na pierwszy ogień poszedł Takashi Hiraide i Kot, który spadł z nieba. Już po pierwszych kilkunastu stronach z radością doszłam do wniosku, że moje obawy były płonne. Powieść napisana jest na pozór prosto i opowiada zaledwie o krótkim okresie w życiu bohatera, ale subtelność języka, jaki autor wykorzystuje w opisywaniu uczuć, jest niezwykła. Ja, kociara z krwi i kości, byłam tą książką głęboko poruszona, ale nie będę wam pisać dlaczego, bo to musi każdy odkryć sam, na własna rękę. Kot, który spadł z nieba niewątpliwie zalicza się do tych książek, których nie zapomnę.

Hiromi Kawakami: Pan Nakano i kobiety

Drugą autorką z Kraju Kwitnącej Wiśni, po której książkę sięgnęłam w ramach przygotowań przedfestiwalowych, była Hiromi Kawakami. Udało mi się zakupić dwie jej książki – Pan Nakano i kobiety, oraz Sensei i miłość. Zaczęłam od Pana Nakano i nawet nie poczułam, gdy dałam się oczarować nieśpiesznemu opisowi życia osób związanych z tokijskim sklepem ze starociami i skomplikowanych wzajemnych relacji, w jakie byli uwikłani. Senseia pochłonęłam niemal w jeden dzień. W podobny, nieśpieszny sposób (to okreslenie mi najbardziej pasuje do opisu sposobu pisania Kawakami) autorka snuje opowieść o uczuciu, jakie rodzi się między dwiema zupełnie różnymi osobami, które na pierwszy rzut oka mają ze sobą niewiele wspólnego. Ta nitka kształtującego się powoli uczucia jest delikatna jak pajęczyna, ale nie pozwala się łatwo zerwać. Jedyne, co mnie wkurzało, to nie najlepsze tłumaczenie.

Yoko Tawada: Fruwająca dusza

Ostatnią przedfestiwalową książką, którą wciąż jeszcze czytam, jest Fruwająca dusza Yoko Tawady. Na jej temat mogę napisać na razie niewiele, ale już od pierwszych stron dostrzegłam, że język Tawady i jej sposób pisania bardzo różni się od języka i sposobu prowadzenia historii Hiraide i Kawakami. Jeszcze nie wiem czy to dobrze, czy to źle, ale cieszy mnie sam fakt, że ta książka jest inna, chociaż trzy poprzednie bez wątpienia bardzo mi się podobały. Ale ja lubię inność :)

To są jedne z rzeczy, moi drodzy, które ratują mnie przed stoczeniem się w otchłań frustracji – dobra literatura. Mam nadzieję, że wy również posiadacie swoje sposoby na zaczarowanie nie-do-końca-zachwycającej rzeczywistości. Mój, jak na razie, sprawdza się całkiem nieźle :)

 

Zmiany

Dużo wody w rzekach upłynęło od ostatniego mojego wpisu na tym blogu. Wiele też działo się w moim życiu prywatnym i zawodowym – niektóre jego rozdziały zamykałam, a inne dopiero zaczynałam pisać. Podsumowując, spora reorganizacja. Między innymi ostatnio zakończyłam moją przygodę z blogiem o życiu w Norwegii, bo miałam wrażenie, że w tym temacie chyba się już wypaliłam (po 12 latach miałam do tego prawo). Rezultatem tego będzie większa aktywność na tym blogu, bo jeżeli nie będę mogła dzielić się moimi refleksjami na temat życia, to chyba pęknę ;-) Tak to już ze mną jest – pisanie jest dla mnie jak picie herbaty i nie potrafię ani nie chcę go rzucić. Tak, należę do zagorzałych miłośników herbaty, której wypijam codziennie całe mnóstwo. Z herbatą w Norwegii mam mały problem, ponieważ bardzo nieliczny odsetek populacji ją tu pija i sklepów z dobrą herbatą jest jak na lekarstwo. Najczęściej uzupełniam swoje zapasy sprowadzając herbaty z Trondheim, ale daleko im do jakości tych, jakie przywożę z Polski poupychaną w walizce gdzie się da. Ale nie o herbacie miało być :)

Miało być o pisaniu  – w końcu to blog autorski, nie? ;) Z pisaniem też jest u mnie niejaki kłopot, z uwagi na to, że na przemian piszę prace naukowe i beletrystykę. Problemem jest fakt, że to dwa zupełnie różne sposoby pisania i czasami dosyć trudno jest przeskakiwać z jednego na drugi. A że jestem pazerna, nie chcę zrezygnować z żadnego. Pisanie ma też na mnie działanie terapeutyczne – pomaga mi oczyścić duszę i umysł. W zeszłym roku miałam poważniejsze kłopoty ze zdrowiem i pisanie pomagało mi to przetrwać. Zaczęłam pisać dla siebie samej, dla własnej przyjemności i tak się w tym pisaniu zatraciłam, że wyszła z tego książka :) Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że to moje „pisanie dla przyjemności” sprawia przyjemność także innym osobom. W rezultacie jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to nowa książka trafi do waszych rąk w przyszłym roku :)

Jednak nie samą powieścią żyje pisarka. Czasami trzeba odskoczni od głównego tematu, bo myśli niespokojnie kłębią się w głowie, robią się irytujące i trzeba się ich pozbyć, przelewając na papier (albo monitor, jak kto woli). Wyszło z tego kilka skończonych opowiadań i kilka ich szkiców. Jedno z nich zostanie wydane w zbiorku, który wyjdzie w formie e-booka (ale nie pytajcie „kiedy?”, bo nie mam pojęcia – ja liczę na przyszły rok, ale…).

Ostatnio pisałam też raport z badań, który miał mieć maksymalnie 100 stron w edytorze, ale mi wyszło ich 125. Sama nie wiem, jakim sposobem… :)

Na dzisiaj to byłoby na tyle. Pozdrawiam!

A miało być tak pięknie…

Niestety, komiksu raczej nie będzie, a przynajmniej nie w takiej formie, o jakiej myślałam. Mój rysownik, Marek, musiał wycofać się z projektu z ważnych przyczyn i pomimo tego, że mamy zrobionych około 20 storyboardów, a pierwsza strona jest już częściowo gotowa, komiks chyba na razie trzeba będzie odłożyć na półkę. Bardzo żałuję, bo rysunki Marka są rzeczywiście świetne i doskonale się rozumieliśmy, co do rozplanowywania plansz. Cóż, bywa i tak. Umieszczam we wpisie projekty głównych postaci. To tylko miał być tylko mały przedsmak tego, jak wyglądałaby całość. Ech, smutno mi…

Główne postaci, które umarły jeszcze zanim dobrze powstały :(

Albrin

Praca nad komiksem powoli posuwa się na przód. Odkąd przestałam rysować storyboardy moje pisanie scenariusza idzie bez porównania szybciej :) Etap projektowania głównych postaci mamy za sobą, ale z uwagi na to, że to całkowicie wymyślony przeze mnie świat, czeka nas mnóstwo roboty z jego projektowaniem. Niemniej to fantastyczne uczucie, gdy patrzę, jak to, co sobie wymyśliłam nagle zaczyna nabierać formy i przeradzać się w obrazy. Cieszę się z tego projektu, jak dziecko na gwiazdkę ;-)

Przedstawiam wam jedną z postaci tworzonego komiksu – niekompetentnego i tragicznego pułkownika Albrina d’Eloise.

Albrin

I co wy na to?